Pik Pabiedy 2010 ”Cena Zwycięstwa” - Ola Dzik

Ostatnie dni maja 2010. W Krakowie powódź, zajęcia odwołane, a ja siedzę w Instytucie Socjologii i na ostatnią chwilę wpisuję studentom zaliczenia. W domu czeka już plecak spakowany na wyprawę na Nanga Parbat. Przede mną pierwsza szansa spróbowania swoich sił na himalajskim ośmiotysięczniku. Później w planach jest kolejna ekspedycja, w Tien-Szan, na siedmiotysięczny Pik Pobiedy, a następnie jeszcze jeden wyjazd, w Kaukaz, na zawody biegowe na Elbrusie. Jeśli ten plan w wersji maksimum uda sę zrealizować, do Polski na dłużej niż kilka dni zawitam dopiero przed pierwszym października.

Wyprawa na Nanga Parbat kończy się sukcesem. Na szczycie staje trzech uczestników spośród dwunastoosobowego składu: Artur Hajzer, Robert Szymczak i Marcin Kaczkan. Ja na kolejną szansę muszę poczekać. Może za rok.
Zaledwie dziewięć dni od powrotu z Pakistanu jestem już w samolocie do Kirgizji. Zamierzam dołączyć do polskiej ekspedycji na Pik Pobiedy. "Szczyt Zwycięstwa", nie zdobyty jeszcze przez Polkę, ma sławę jednej z najniebezpieczniejszych gór na świecie i słynie ze złowrogiej statystyki. Na szczyt wyruszyć mamy w piątkę: Kuba Hornowski, Wojtek Kozub, Daniel Piskorz, Krzysiek Starek i ja. Paulina Kozub i Ada Jaszczyńska, które wczeniej wspinały się z chłopakami na pobliskim siedmiotysięczniku Chan Tengri, teraz będą czekać na nas na dole.

17 sierpnia, w piękny słoneczny poranek, czekamy na helikopter, który zawieźć nas ma do bazy na lodowcu Inylczek Południowy. Nagle dowiadujemy się, że nasz lot będzie opóźniony. Po drugiej stronie Chan Tengri zeszła lawina seraków. Helikopter najpierw zawozi na miejsce lokalnych przewodników, pełniących w razie potrzeby funkcję ratowników. Z późno... Zginęła dziewczyna z Polski, jej narzeczony cudem przeżył. Druga ofiara śmiertelna to Włoch. Gdy w końcu i my lądujemy w bazie, możemy tylko pomóc w formalnościach. 19 sierpnia helikopter zabiera ciało dziewczyny. Chwilę później my opuszczamy bazę, kierując się w stronę Piku Pobiedy. Nastroje nieszczególne. Zły znak? Nie, nie wierzymy w takie rzeczy. Przecież twardzi jesteśmy. Tylko czasem jakiś sen, przeczucie mówi, żeby nie iść, wracać.
Ostatecznie na Pobiedę wyruszamy w czwórkę, w dwóch zespołach: Kuba i Krzysiek oraz Wojtek i ja. Po dniu wędrówki nocujemy w obozie I na ok. 4500 m n.p.m. Nazajutrz rano pokonujemy lodospad, wyjątkowo wymagający w tym roku. Rocznica Wielkiej Pobiedy, czyli zwycięstwa ZSRR w II wojnie światowej, przyciągnęła na górę wielu alpinistów, nie zawsze należycie przygotowanych. Toteż już na tym początkowym etapie wspinaczki pojawiają się problemy – tworzą się "korki", lód, strącany przez wspinających się wyżej, spada na czekających poniżej. W efekcie wolnego tempa nasz kolejny biwak wypada nie jak planowaliśmy w obozie III na 5800m, lecz kilkaset metrów niżej w "dwójce" na Przełęczy Dziki.

Fot: Krzysztof Starak

Nazajutrz szybko osiągamy "trójkę". Tutaj niespodzianie rezygnuje i zawraca Wojtek. Ruszamy dalej w pomniejszonym składzie, z jednym dwuosobowym namiotem. Przechodzimy skałki z linami poręczowymi, pamiętającymi wiele sezonów. Późnym popołudniem wykończeni rozstawiamy nasz przyciasny domek w obozie IV na 6400 m n.p.m. Pogoda wciąż przepiękna. Jak na Pobiedę zbyt piękna, bezwietrzna i zbyt długo się trzyma. Albo dane nam będzie niewiarygodne szczęście i wytrzyma jeszcze tych kilka dni, albo góra pokaże pazury.
Kolejnego słonecznego dnia szybko i bez przeszkód osiągamy obóz V na wierzchołku Pobiedy Zachodniej. Śpimy w jamie śnieżnej. O piątej rano wraz z kilkunastoosobową grupą wspinaczy z krajów byłego ZSRR wyruszamy na szczyt. Po niespełna dwóch godzinach marszu łatwą granią jesteśmy przy skale zwanej Obeliskiem. Tutaj zostawiamy depozyt: namiot, dwa kartusze gazu, jedną karimatę, jeden śpiwór i dwie porcje dania liofilizowanego. To na wypadek gdybyśmy nie zdążyli wrócić dziś do obozu V. Na razie w znakomitej pogodzie, formie i nastrojach pniemy się na główny wierzchołek. Około dwie godziny drogi od szczytu wszyscy zostawiamy plecaki pod skałą zwaną Żandarmem i "na lekko", związani w kilka zespołów linowych, pokonujemy ostrą grań. 23 sierpnia około 12:40 jesteśmy na szczycie. Tym samym jestem pierwszą Polką na Piku Pobiedy oraz pierwszą reprezentantką naszego kraju, która skompletowała 5 siedmiotysięczników byłego ZSRR, dających tytuł "Śnieżnej Pantery". Krzysiek i Kuba są w pierwszej dziesiątce polskich zdobywców szczytu.
Jednak teraz nikt nie myśli o radości i gratulacjach. Na to przyjdzie czas po zejściu. Na razie zdjęcie z polską flagą, w tył zwrot i na dół. Próbujemy połączyć się z kolegami w bazie, jednak łączność jest kiepska, nie udaje się podzielić radosną wiadomością, później kontakt całkowiecie się zrywa. Tymczasem od strony chińskiej, znad pustyni Takla Makan, szybko nadciągają ciemne chmury.
W zejściu zaczynają się kłopoty. Ktoś idzie wolno, ktoś się boi, ktoś słabnie i siada - grań się "korkuje". Zanim wszyscy docieramy do Żandarma, widoczność jest już zła i mocno wieje. Schodzimy najszybciej jak to możliwe. Gdy jesteśmy przy Obelisku i naszym depozycie, mimo że warunki wciąż się pogarszają, jesteśmy spokojniejsi. Przecież do obozu tak niedaleko. Ruszamy za pozostałymi, jako ostatni. Jest ciężko, tracimy grupę z oczu, wiatr zawiewa ślady, ale nadal jesteśmy pewni, że tę noc spędzimy w jamie w obozie. W pewnym momencie nie widać już jednak ani ludzi ani śladów. Jeden fałszywy krok w prawo skończy się upadkiem z nawisem na stronę kirgiską, krok w lewo osunięciem się na stronę chińską. Szybka decyzja – rozstawiamy namiot i czekamy na poprawę.

Pierwsza noc. Pierwszy dzień. W puchowych kombinezonach leżymy na karimacie i plecakach, zamarznięty śpiwór niewiele pomaga. Łączności brak. Łudzimy się, że ktoś po nas przyjdzie, choć wiemy, że to nierealne. Śnieg zasypuje nas po dach, wdziera się do środka, namiot mimo częstego odkopywania kładzie się na nas, nie możemy rozpalić kuchenki, oddychać. Z obojętności wybija nas Krzysiek, motywuje do wyjścia, przestawienia namiotu. Jest lepiej.

Druga koszmarna noc. Drugi dzień. Zawieszeni między tym a tamtym światem, jakby wyrwani z czasoprzestrzeni. Coraz trudniej uwierzyć, że się stąd wydostaniemy.  A jednak wierzymy.
Trzecia noc. Trzeci dzień. Skończył się gaz i jedzenie. Nadal wieje, ale momentami się przejaśnia. Porzucamy strzępy namiotu i ruszamy ku Zachodniej Pobiedzie. Odwrotu nie ma.   Kilkaset metrów w śniegu głębokim miejscami po szyję. I nagle zgroza. Pod skałą leży martwy człowiek. Jeden z tych, za którymi schodziliśmy. Później dowiemy się, że za kamieniem leży drugie ciało. A więc oni też nie dotarli do obozu i tutaj zabiwakowali. Od miejsca, gdzie leżą zwłoki, zaczyna się świeży ślad, najwyraźniej należący do tych, którzy przeżyli. Dzięki śladom docieramy do obozu. Na ostatnią chwilę, bo pogoda znów się pogarsza.
Tutaj uwięzieni są wszyscy ocaleli, kilkanaście osób. Ogromny opad śniegu zasypuje jamy. Gaz i jedzenie są na wykończeniu. Długie przebywanie na wysokości daje się we znaki. Kilka osób choruje. W działania grupy wkrada się chaos. Nazajutrz po naszym przyjściu, mimo fatalnej pogody, zapada decyzja o zejściu. Ale wychodzić o 15:00? Nie. My zostajemy, poprawiamy jamę, gotujemy, odpoczywamy. Mieliśmy rację – alpiniści wkrótce wracają, wykończeni tłoczą się w jamie, niektórzy tracą nadzieję.
Kolejny poranek, 28 sierpnia, pogoda nieco lepsza. Ruszamy wszyscy w dół. Dwóch Rosjan wykonuje nieocenioną pracę – torują w śniegu po szyję, przekopując łopatą drogę w dół. Dwie inne osoby mają objawy obrzęku mózgu. Trzeba je jak najszybciej sprowadzić niżej, podanie leków daje jedynie trochę więcej czasu. Ja pomagam w zejściu Andriejowi z Uzbekistanu, Krzysiek i Kuba Alikowi z Uralu i jego grupie. Tego dnia udaje nam się jednak dotrzeć tylko jeden obóz niżej, na 6400 m n.p.m. Tu nocujemy w 10 osób w  trzyosobowym namiocie. Koszmar. Ludzie schodzą na najniższy poziom funkcjonowania, walcząc bezwzględnie o odrobinę przestrzeni, o możliwość rozprostowania nóg.

fot: Krzysztof Starak

Rano Krzysiek  i Kuba, którzy noc spędzili w przedsionku, jako pierwsi muszą opuścić namiot. Jest bardzo zimno, Krzysiek rusza na dół, podobnie większość grupy. Wiemy, że po południu na plateau pomiędzy obozem I a II przyleci po nas wszystkich helikopter. Tylko trzeba na niego zdążyć. Drugiej szansy nie będzie, jutro ma się załamać pogoda, a lodowiec z powodu największego od ponad pół wieku opadu jest nie do przejścia. Na razie na resztkach gazu robię picie dla Andrieja i siebie, wychodzimy jako jedni z ostatnich. Jest źle. Andriej przewraca się, traci równowagę. Za którymś upadkiem pociąga mnie za sobą. Wisimy oboje na moim czekanie, lina, owinięta przez ramię, zaczyna mnie dusić. Tylko dzięki szybkiej interwencji Kuby nie dołączam do czarnej statystyki góry.

Teraz już wiem, że Andrieja nie uda się uratować. Leki nie pomagają, nie mamy tlenu, ludzi, nie mamy czasu. Zostawić go i pędzić na helikopter? Albo zostać do końca, ryzykując, że się na lot nie zdąży? Tu nie ma dobrej decyzji. Trzeba podjąć najlepszą ze złych. Kuba, który jest poważnie poodmrażany i ledwo trzyma się na nogach, idzie na dół. Ja zostaję.

Nie wiem, ile to trwa. Nie mogę nawet poczekać do ostatnich chwil, bo gdy Andriej jest już nieprzytomny, pojawia się drugi z chorych, Alik. Schodzi ostatni, co chwila traci równowagę, zaraz spadnie. Jemu jeszcze można pomóc. Rzucam ostatnie spojrzenie w stronę konającego Andrieja i zaczynam sprowadzać Alika. Niżej czekają jego towarzysze. Wspólnie sprowadzamy go dalej. W pewnym momencie słyszymy silnik śmigłowca. Czyli polecieli...

A jednak nie polecieli. Gdy późnym wieczorem docieramy na Przełęcz Dziki, zastajemy biwakującą tam cała grupę. Helikopter zrzucił tylko gaz i żywność, po ludzi przyleci jutro.
Rankiem 30 sierpnia 2010 schodzimy na plateau. Niektórzy nie są w stanie o własnych siłach iść, udeptywać lądowiska. Wkrótce nadlatuje ogromny wojskowy Mi-8. Zabiera wszystkich ocalałych z białego piekła tej przeklętej góry wprost do zielonego raju stepów Kirgistanu.
***
Początkiem września przylatujemy do Polski. Kuba wrócił wcześniej i jest już w szpitalu. Krzysiek i ja mieliśmy więcej szczęścia. Jednak moje odmrożone palce nie nadają się raczej do udziału w wyścigu na pięciotysięcznik, na dystansie, którego nie pokonała dotąd żadna kobieta.  Mimo wszystko jadę. Chcę znów znaleźć się w wirze walki, sportowej rywalizacji, zapomnieć o Pobiedzie i o tym, co się tam stało.
24 września na zawodach Elbrus Race Polacy odnoszą druzgoczące zwycięstwo. Andrzej Bargiel trasę o przewyższeniu ponad 3300 m pokonuje w 3 godziny i 23 minuty, poprawiając wcześniejszy rekord o ponad pół godziny. Mnie udaje się przebyć ten dystans jako pierwszej reprezentantce płci żeńskiej, ustanawiając rekord kobiecy: 5 godzin i 4 minuty.
.
Wyprawy na Nanga Parbat i Pik Pobiedy, jak również wyjazd Polaków na Elbrus Race, odbyły się w ramach narodowego programu Polski Himalaizm Zimowy.

Tekst: Aleksandra Dzik
Fot: Krzysztof Starak

Podczas wyprawy używane były namioty Khumbu i Baltoro
Namiot Khumbu
Namiot Baltoro

POBIERZ KATALOG