Piękno porażki - czyli jak to na Elbrusie bywało. Relacja Roberta Piwowarczyka

Jest 2 luty i jest nas dwóch, ja i Grzesiek. Przed nami szmat drogi, za nami granica polsko – białoruska. Poszło nad wyraz łatwo. Żadnych problemów z deklaracjami celnymi, wymianą pieniędzy, czy kupnem biletów do Piatigorska. Bagatelizujemy ostrzeżenia naszych znajomych przed kłopotami za wschodnią granicą. Zajmujemy miejsca w pociągu, rozpoczynając tym samym trzydniową podróż, przerwaną tylko raz – szybką przesiadką w Mińsku.

Schludne wagony, miła obsługa, tani „WARS” – jakoś trudno jest nam to porównać z rodzimymi realiami. Sielankę przerywają raz po raz białoruskie, ukraińskie oraz rosyjskie służby celno-graniczne. A to Grześka paszport jest o 2 milimetry krótszy od mojego, a to zapomniano wbić w nasze paszporty pieczątek wjazdowych, to z kolei nasze rosyjskie wizy są za bardzo kolorowe. Nie powiem – otwartość tych ludzi na turystów z zachodu jest porażająca. Zwłaszcza na gotówkę w kolorze zielonym, którą to przewożą.

Czwartkowy poranek przynosi nam poprawę humorów. Oto stoimy na dworcu w Piatigorsku, jednym z większych miast Kraju Stawropolskiego. Przed nami jeszcze 300 km jazdy samochodem po drogach, którym daleko do polskich „standardów”. Nie mija pół godziny, jak mkniemy – z  nieprzyzwoitą prędkością – osobową Ładą w kierunku Nalczyka. W mieście tym – stolicy Kabardyno-Bałkarii, republiki na której terenie leży Elbrus – musimy załatwić propusk. Owe pozwolenie, wystawiane przez wojsko, jest teoretycznie niezbędne by działać w strefie przygranicznej. Teoretycznie, bo w praktyce i tak nikt nie kontroluje jego posiadania, a wojsko swoje bierze za wystawienie tegoż kwita.

Zmuszeni sytuacja, nocujemy w stołecznym sanatorium. Nazajutrz wcześnie rano wyruszamy ku Terskołowi, wiosce u podnóży najwyższego piku Kaukazu, celu naszej wyprawy. Po drodze sprawnie załatwiamy registrację (zameldowanie) w miejscowym oddziale OVIRu, terenowej jednostce Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Za wszystkie administracyjne formalności każą oczywiście płacić. Jesteśmy na to przygotowani, zatem nie próbujemy się przeciwstawiać.

Poruszamy się Doliną Baksanu, jakże różną od tych, które spotkać można w naszych pięknych Tatrach. Ogrom i bogactwo formy lodowej i skalnej robi wrażenie. Skala iście rosyjska – wielki kraj, wielkie góry. Koło południa jesteśmy na miejscu.

Elbrus wita nas silnym powiewem lodowatego wiatru. To nie jest środowisko przyjazne człowiekowi i zostaje nam to pokazane już na samym początku. Szybko robimy depozyt niepotrzebnych rzeczy na miejscowej budowie, by za chwilę „wejść w drogę”. Górską przygodę czas zacząć.

Pierwszego dnia osiągamy wysokość 3 tysięcy metrów. Wynik nie oszołamia, tym bardziej że zaczynaliśmy z poziomu 2300 m. Przekonujemy się, że odległości jakie pokonujemy, powinniśmy mierzyć raczej w poziomie niż w pionie. Góra, dzięki swoim wypłaszczeniom, daje ogromne pole do popisu długodystansowcom.

Płaszczyzna śnieżnego zbocza, na którym trzeba rozbić namiot, pozostawia wiele do życzenia. Zatem łopata w dłoń i do roboty – za pół godziny równa platforma czeka na naszą pałatkę. Po małych porządkach przeprowadzonych wewnątrz naszego schronienia, bierzemy się za gotowanie. Niskie ciśnienie i temperatura dają o sobie znać – proces topienia śniegu ciągnie się w nieskończoność. Woda jest jednak dla nas niezbędna, więc nie narzekamy, mimo że przygotowanie posiłku pochłania dobre 2 godziny.

Obfita kolacja wysysa z nas resztki sił. Pozostaje tylko wygodnie ułożyć się w puchowych śpiworach, odebrać prognozę z Polski przesłaną via SMS i.... dobranoc.

Sobotni poranek wita nas nieśmiałymi promieniami słońca, za to śmiałymi porywami wiatru. Szybkie śniadanie, pakowanie ekwipunku i za chwilę kontynuujemy wspinaczkę. Nasz plan zakłada dojście do tzw. Beczek, czyli zespołu schroniskowego na wysokości 3800 m n.p.m. Niebawem okazuje się że plany planami, a Góra sama zadecyduje ile dzisiaj możemy zrobić.


Kopny śnieg nie ułatwia zadania. Wypakowane, niemal do granic możliwości, plecaki przygniatają, powodując jeszcze silniejsze zapadanie się w biały puch. Tą ciężką pracę fizyczną trudno nazwać feriami zimowymi, jednak idziemy dalej. Mamy cel.

Dzień kończymy na 3600 m. Tu zakładamy drugi obóz. Specyfika terenu daje jeszcze możliwości osłonięcia namiotu przed wzmagającym się wiatrem. Wykorzystujemy to maksymalnie, rozbijając się między skałami, w wykopanej przed chwilą jamie. Robimy porządną asekuracje, by nie odlecieć w siną dal, po czym oddajemy się gotowaniu. To był ciężki dzień, zasypiamy bez trudu.

Silne podmuchy wiatru budzą nas z sennego letargu. Góra wyje jak stado wilków. Nie napawa nas to optymizmem, ale co robić. Podnosimy tyłki z ciepłych śpiworów, by stwierdzić, że trochę nas w nocy przysypało. Sporo czasu mija zanim jesteśmy gotowi do dalszej wędrówki. Wędrówki, którą mamy zamiar zakończyć na 4100 m, w schronisku Prijut 11.

Ruszamy, starając się pokonać opór wiatru. Wokół pustka. Właściwie nas to nie dziwi. Kto oprócz Polaków zdecydowałby się walczyć w takich warunkach. Nasz naród ma jednak wybitne osiągnięcia w dziedzinie zimowej eksploracji gór. Chcemy kontynuować te piękne tradycje, zatem zaciskamy zęby i idziemy dalej.

Sporo czasu mija zanim dochodzimy do wspomnianych Beczek. Trochę martwi nasze wolne tempo, tym bardziej że nie jest zależne od nas. Dodatkowo, niemal zupełny brak widoczności dobija człowieka. Odpoczywamy zastanawiając się co dalej. Poirytowani małymi postępami, startujemy czym prędzej w górę.

Tak, ale jak tu iść kiedy nie widać nic, a wiatr nie pozwala zaczerpnąć tchu? Z trudem rozstawiamy namiot na śnieżnym polu, mając świadomość, że od Prijuta dzieli nas 100 metrów. Wiemy, że czeka nas ciężka noc. Namiot - co prawda przysypany śniegiem i asekurowany sprzętem – nie jest niczym osłonięty. Wystawiany na pożarcie huraganowego wiatru, wygina się w każdą stronę.

Zmierzcha gdy zabieramy się za gotowanie. Permanentne zimno i wilgoć nie polepszają humorów. Każda nie izolowana część ciała szybko daje o sobie znać, a i te izolowane nie są w najlepszym stanie. Dłonie i stopy, narażone na ciągłe zimno, dokuczają ciągłymi brakami krążenia. Człowiek zmuszony jest do stałego i szczegółowego kontrolowania własnego organizmu.


Leżymy już w zamarzniętych śpiworach, kiedy przychodzi prognoza pogody z Polski. Właściwie można było się tego spodziewać. Idzie załamanie pogody. Zapowiadają bardzo silne wiatry (do 90 km/h) oraz opady śniegu, co dla nas jest jednoznaczne z całkowitym brakiem widoczności i koniecznością spędzenia tu następnych nocy. Temperatura na dopuszczalnym poziomie – 20 – 30 st. Zasypiając postanawiamy jutrzejszy dzień ogłosić odpoczynkowym.

Poniedziałek mija nam na doprowadzaniu namiotu do porządku, gotowaniu i uzupełnianiu notatek z wyjazdu. Pojawiają się też pierwsze obawy o powodzenie wyprawy. Z natury optymiści, poddani tej próbie, zaczynamy patrzeć realnie na całą zaistniałą sytuacje i analizować swoje szanse. Chłodna kalkulacja przynosi decyzję: jeśli pogoda wyraźnie się poprawi – kontynuujemy akcję, jeśli tylko pozwoli na odwrót – wracamy w dolinę.   

Noc z poniedziałku na wtorek zwiastuje ciężki dzień. Fartuchy przeciwśnieżne namiotu, wyrwane ze śniegu, łomoczą jak oszalałe, wewnątrz szaleje mała zamieć z śnieżnego pyłu. Skowyt wiatru dodaje sytuacji dramatyzmu. Trzeba wyjść na zewnątrz, by ponownie ubezpieczyć namiot, co w tych warunkach jest bardzo trudnym przedsięwzięciem.

To co nas spotyka na zewnątrz ma swój niewątpliwy wpływ na rozwój wypadków w niedalekiej przyszłości. Przeraźliwy wiatr nie pozwala oddychać, wychładzając momentalnie organizm. Te części ciała, które są najbardziej narażone na utratę krążenia, w szybkim tempie zostają krążenia pozbawione. Nasze twarze robią się momentalnie białe. Cała akcja trwa niespełna 20 minut. Wystarczająco długo by dać zaczątki odmrożeń palców u Grześka.

Dostajemy twardą lekcje zimowego górskiego życia. Pozostałą część dnia spędzamy w śpiworach, konsumując przyrządzone jedzenie oraz grzejąc zmarznięte ciała. Poczytałby człowiek książkę, ale książka zawilgotniała i zamarzła. Optymistyczny akcent kończy dzień. Oto bowiem dostajemy z kraju informację o poprawie pogody. Zasypiamy w dobrych nastrojach.


Noc z wtorku na środę to ciągła walka ze śniegiem który teraz jest już wszędzie. Nawaliło go pod tropik namiotu (znowu podwiało fartuchy), nasypało do środka przez otwory wentylacyjne. Powierzchnia użytkowa naszej pałatki zmniejszyła się tym samym o dobre 30 procent. Zastanawiamy się gdzie jest więcej śniegu – na zewnątrz czy w środku. Odpowiedz wcale nie jest jednoznaczna. Dziwi nas też fakt, że namiot wytrzymał ten napór białego puchu. Jeszcze raz okazało się, że dobrej jakości sprzęt jest niezbędny.

Już nawet nie staramy się sprzątać w środku. Wiemy że dzisiaj stąd ruszamy. Topimy śnieg leżący na i między śpiworami, jemy szybkie śniadanie i zaczynamy pakować nasze graty. Trzeba odśnieżyć jedno z wejść, które straciło swoją funkcjonalność. Samo odmrażanie zamków zajmuje pół godziny. Wreszcie Grzesiek wychodzi na zewnątrz.

Słyszę jego podniecony głos. Pierwszy raz od startu widać nasz cel wspinaczki. Piękny podwójny wierzchołek Elbrusa (5642 m) lśni w promieniach przedpołudniowego słońca. Nie przeszkadza nawet silny wiatr, cały czas dający o sobie znać na naszej równinie. Dla takich chwil warto chodzić po górach. Warto znosić trud, niekiedy poświęcając część swojego cennego zdrowia. Wraca poczucie własnej wartości i wiara w powodzenie przedsięwzięcia.

Nasz sprzęt, zgromadzony jeszcze przed dwoma dniami w absydach namiotu, leży teraz rozrzucony po całym polu. Wiatr wyczyniał z nim co chciał. Cudem odzyskujemy wszystko, pakujemy wory i ruszamy w kierunku widocznego już teraz schroniska.

Rzeczywiście, brakowało niewiele. Jedynie sto metrów. Sto metrów, które przechodzimy w 1,5 godziny. Mroźne powietrze robi spustoszenie w płucach; siekące po twarzy kryształki lodu ranią skórę, utrudniając poruszanie się. Wykończeni wchodzimy do schronu. Nikogo poza nami nie ma. Zajmujemy mały pokoik i próbujemy dojść do siebie.

Trochę inaczej wyobrażaliśmy sobie to schronisko. Nici z suszenia zalodzonych śpiworów. Temperatura pokojowa tutaj równa jest – 10 st., często jednak spada poniżej – 15. Zakładamy nasze kurtki puchowe – poczucie komfortu wraca. Zaczynamy gotować. Po sześciu dniach akcji można wreszcie, nie martwiąc się o pożar w namiocie, oddać się kulinarnym fantazjom.

Przesłana prognoza z Polski pozwala zaplanować najbliższe dni. Czwartek postanawiamy przeczekać w schronisku, by w piątek, sporo przed wschodem słońca, przystąpić do ataku. Do szczytu mamy 1500 metrów, które chcemy zrobić „od strzału”. W warunkach letnich oznacza to bezstresowe wyjście i powrót jeszcze przed zachodem słońca. Niestety zima zmienia postać rzeczy. Zasypiamy, mając przed oczami nasz upragniony szczyt.

Budzi nas łomot dochodzący z parteru. Okazuje się, że to rosyjscy snowboardziści, którzy korzystając z poprawy pogody, wjechali na tą wysokość ratrakiem. Wspólnym zdjęciom i rozmowom przy akompaniamencie koniaczku, nie ma końca. Czujemy się tu jak gospodarze. Tym bardziej, że zjawiają się następne grupki zwolenników śnieżnego szaleństwa. Jedni przychodzą, inni wychodzą. Koniec dnia pokazuje, że szczyt będą atakować trzy dwójki. Nasza, himalaistów z Irkucka oraz alpinistów z Moskwy. Zasypiamy z myślą o czekającym nas wyzwaniu.

Pobudka o 2 nad ranem nie należy do przyjemności. Jest piątek, 13-tego. Zwlekamy się z łóżek niespiesznie, jednak mamy świadomość, że czas działa na naszą niekorzyść. Jest trochę przed 4 gdy wychodzimy przed schronisko. Rosyjskie ekipy zdążyły już ruszyć. Wychodzą braki orientacyjne. Trochę czasu upływa zanim znajdujemy właściwą drogę. Nadrabiamy jednak dobrym tempem marszu. Radość ze wspinaczki dodatkowo podkręca stabilna – na pierwszy rzut oka – pogoda. Lekki wiatr, małe zachmurzenie, orzeźwiający mrozik. Bajka. Idziemy jak szybko się da. Pomarańczowa łuna zwiastuje piękny wschód słońca. Aparat czeka w pogotowiu.

Nagle dostrzegamy światła lampek czołowych naszych towarzyszy z Prijuta. Nie wiedzieć czemu schodzą. Mocno zdziwieni ich zachowaniem, czekamy aż do nas dojdą. Sytuacja szybko się wyjaśnia. Siergiej zaczyna machać rękoma, tłumacząc nam w ten sposób, co się tam na górze wyrabia. W ocenzurowanej wersji, znaczy to mniej więcej tyle, że paskudnie wieje. Postanawiamy tak szybko nie rezygnować i sprawdzić samemu. Wchodzimy na Skały Pastuchowa, zapisując na swoim koncie wysokość 4800 m n.p.m.

Wschód słońca, a raczej jego brak szybko sprowadza nas na ziemię. Porywisty wiatr miecie śniegiem, stanowczo ograniczając widoczność do kilku metrów. Do tego nasze termosy strajkują – zamarznięte zakrętki nie mają zamiaru dać się odkręcić. Siedzimy przytuleni do skały, zastanawiając się co dalej. Czy to już rzeczywiście koniec? Po tylu dniach walki? Kolejny silny podmuch wiatru utwierdza nas w przekonaniu, że powinniśmy czym prędzej schodzić, dopóki jeszcze coś widać.

Droga powrotna wcale nie należy do przyjemności. Zbiegając po lodowym zboczu, walczymy z odmrożonymi nosami, policzkami i sztywnymi palcami rąk. Staramy się dojrzeć schronisko, ukryte gdzieś tam, w białym pyle. Co prawda z drobnymi kłopotami, ale udaje się do niego dotrzeć.

Siedzimy już chyba z półtorej godziny, w pełnym ekwipunku, gryząc zamarzniętą czekoladę, popijając ciepłą herbatą. Zastanawiamy się czy mieliśmy szansę. Nie szanse by kontynuować wejście. Szansę by zejść żywym z góry po zdobyciu szczytu. Zdjęcie przez Grześka wszystkich par rękawic pokazuje, że podjęliśmy jedyną słuszną decyzję. Jego palce są w bardzo kiepskim stanie. Czeka go długie i bolesne leczenie. Dodatkowo podnosi nas na duchu fakt, że lepsi od nas zrezygnowali wcześniej. Jednak ten niedosyt – 800 m w pionie – pozostaje i kłuje złośliwie ambicję.

Resztę dnia odpoczywamy, mając w zamiarze schodzenie w dolinę w sobotni poranek. Zmianę planów powoduje przybycie do schroniska wrocławskiej ekipy. Również chcą atakować szczyt. Zostajemy z nimi jeszcze dwa dni, ciesząc się  towarzystwem Polaków. Siedzimy tam w ósemkę. My i tylko my – żaden inny naród. Co tu dużo mówić – Polacy mają ambicje i predyspozycje i tego nikt nam nie odbierze.

Pogoda w lutym tego roku równo traktuje wszystkich. Chłopaki robią 4600 m, wycofując się do schronu w trudnych warunkach pogodowych. Podejmujemy wspólną decyzję odwrotu, wcielając plan w życie w poniedziałkowy poranek. Mija jedenasty dzień akcji górskiej naszej dwójki. Jesteśmy dumni z tego, że jako jedyni w tym okresie, całą trasę pokonaliśmy na własnych nogach, chociaż zajęło nam to tak dużo czasu.

Dolina przynosi upragnioną kąpiel i kufel zimnego piwa. Siedzimy w kabardyńskim barze, okupując jeden ze stolików. Jest z nami grupka snowboardzistów z Polski. Tym samym 16 osób wznosi toast dziękczynny za szczęśliwy powrót.

Przed nami długa podróż do domu, którą to zaczynamy we wtorek, by zakończyć w piątek (20.02) nad ranem w ciepłym domowym łóżku – ja w Pile, Grzesiek w Krakowie. Oczywiście powrót nie obył się bez problemów, zwłaszcza tych administracyjno-korupcyjnych, ale to już inna bajka.

Autor: Robert Piwowarczyk

Uczestnicy wyprawy używali namiotu Komodo Plus
Namiot Komodo Plus

POBIERZ KATALOG