Chan Tengri 2003 - Władca Duchów. Relacja Wojtka Ryczera


Tien-szan, zwane też niebiańskimi górami, to ciągnące się na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów, najdalej na północ wysunięte wielkie pasmo górskie Azji. Khan Tengri nie jest jego najwyższym wierzchołkiem, ale jego smukła sylwetka i wysokie na ponad dwa kilometry ściany sprawiają, że góra ta przytłacza swoim ogromem, wzbudza zarazem lęk i podziw. Khan Tengri jest najdalej na północ wysuniętym siedmiotysięcznikiem, dlatego panujący tam klimat pozwala zaliczyć go do grona najzimniejszych gór na świecie. Posiada tylko jedno wejście zimowe, a za wejścia letnie otrzymuje się certyfikaty.

U wielu z nas widok ślicznej góry budzi fascynację. Tak też było z Khanem (7010 m n.p.m.). Perspektywa długiej podróży do serca Azji utwierdziła nas w przekonaniu, że warto. Z Jarkiem zabraliśmy się za organizację przedsięwzięcia, by w końcu, z pięcioma przyjaciółmi - Zygą, Arkiem, Ignacym i Lipą - po blisko pięciu dobach spędzonych w pociągach i kolejnych czterech dniach przepięknego trekkingu, znaleźć się w Base Campie (3800m n.p.m.).

Z bazy zabieram jedzenie na kilkanaście dni akcji. Może uda mi się wtarabanić z tym wszystkim do dwójki (5200). Nie mam ochoty na kilkukrotne pokonywanie lawiniastego i gęsto uszczelinionego kuluaru, położonego właśnie pomiędzy dwoma pierwszymi obozami „... nie dam rady?”. Po dwóch godzinach marszu po lodowej pustyni jesteśmy w jedynce (4200), pod kuluarem.
Druga w nocy. Dźwięk budzika. Wychylam się i stwierdzam, że mi się nie podoba. W sąsiednim namiociku słychać Zygę. „No i jak tam, idziemy?”. Odpowiada odgłos spadającej lawiny. Dzień upływa więc na czytaniu „Żartu” Kundery i delektowaniu się widokami na strzelającą w niebo, otuloną pióropuszem chmur, majestatyczną sylwetkę Khana. Już wiemy czemu ten kolos nazywa się właśnie tak: khan znaczy władca, tengri - duch... Pancerna  lampa trzyma do zachodu słońca.

Środek kolejnej nocy. Rześko, mrozik, rozgwieżdżone niebo i najbardziej wyraźna z dróg mlecznych, które miałem okazję oglądać. Po raz dziesiąty zmieniam zdanie – będę wnosił wszystko na raz. Wiążę się z Ignacym i z Lipą, na linie książkowe supełki – przed nami labirynt szczelin. Po odrobinie atrakcji wyczekiwane, mozolne ubijanie kuluarowej ścieżki staje się rzeczywistością.
Wyprzedzają nas kolejne tramwaje Rosjan. Wschodzi słońce. Systematycznie, nie śpiesząc się, krok za krokiem, pniemy się wyżej i wyżej. Otraserowana ścieżka prowadzi wśród morza ogromnych szczelin. Mam wrażenie, że poruszamy się po śnieżnych wyspach. Jest pięknie. Wijący się niżej lodowiec wygląda niesamowicie, a bariera seraków, którą mamy do przebycia, potęguje wrażenie nierzeczywistego miejsca. Staram się iść wolno – spokojnie, wysokość da o sobie znać... już za kilka chwil.
Przechodząc przez barierę seraków odpoczywamy zdecydowanie częściej, to już jakieś 5000. Wkrótce pojawia się, całkiem niedaleko, samotny namiocik z emblematem Lecha. Hmm? Po 5 minutach ten samotnik okazuje się być jednym z kilkunastu – reszta obozu schowała się w zagłębieniu. Ciężko dysząc siadam z wrażenia... w obliczu tej miłej niespodzianki.
Pożyczoną łopatką, na zmianę z Pawłem przygotowujemy platformę. Ignac jest wyłączony z zajęć. Ja też nie czuję się dobrze – tępy ból głowy daje znać o pokonanym kilometrze przewyższenia. Cóż, dobrze że nie chce mi się rzygać. Przez reszta dnia kontestujemy ból głowy i czytamy „Żart” Kundery. Świetna książka, podzieliliśmy ją. Dziś już każdy czyta swoją część.

Jamki śnieżne, tuż pod przełęczą (5900) pomiędzy Khanem a Czapajewem, są trzecim obozem. Jest już tutaj cała nasza grupa. Czuję się całkiem dobrze – i jako jedyny postanawiam zostać na noc. Nie ma jednak wolnych jamek. Cóż, przyłączam się więc do dwójki Rosjan z Omska. Kopiemy własną, jest gotowa po kilku godzinach mordęgi. Czacha pobolewa, aspiryna nieco wspomaga powrót do normalności. Po kilkugodzinnym przewracaniu się z boku na bok biorę inną białą pastylkę i wpadam w upragnione objęcia Morfeusza.
Rano nie czuję się najgorzej. Znośnie. Postanawiam zostać jeszcze jeden dzień. Około południa wychodzę na rekonesans. Śnieg pada poziomo, jest mgła. W tym morzu bieli docieram do pierwszych skałek i już z dwójką współlokatorów dochodzę na 6100. Głowa zaczyna mocniej boleć. Jeszcze kilka metrów. Wracamy. Do jamki docieramy już o zmroku. Spotykam Przemka z Jareckim – w sąsiedniej jamce spędzą aklimatyzacyjny nocleg.
Kolejna dawka prochów, dodatkowo jakiś ruski specjał na aklimę. Śpię jak suseł. Współlokatorzy wychodzą około drugiej – zamierzają rozbić namiocik na 6400 i zaatakować kolejnego dnia. Samopoczucie, o poranku, określam jako dobre. Organizm się uczy. Tak jak sobie obiecałem, schodzę do dwójki.

Od początku tak długo oczekiwanej akcji górskiej czuję presję. Nakręcam się, a pretekstem do walki jest wiszące w powietrzu, wyimaginowane załamanie pogody. A dziś jest super. Nie mogę wytrzymać kilku chwil bezsilności. Mam ochotę zostać w dwójce jedną noc, i po kolejnej nocy w jamce, bezpośrednio z przełęczy wchodzić na szczyt. Na szczęście, Jarecki z Przemkiem przekonują mnie do kolejnego dnia odpoczynku.
Z Jarkiem czujemy się na siłach, Przemek niezbyt pewnie, ale pójdzie z nami, zresztą nie mamy zbyt wielu możliwości. Zostaliśmy w trójkę, reszta drużyny (Zyga, Arek, Ignac, Lipa) zeszła do Base Campu na kilkudniowy odpoczynek. Decydujemy się zabrać namiocik - skorzystamy z niego, jeśli jamki będą zajęte. Rozbity na 6400, będzie naszym czwartym obozem.

W kompletnych ciemnościach nie możemy znaleźć wyprowadzającej na przełęcz poręczówki. W końcu jakoś trafiamy i po wpięciu się mkniemy do góry. Czujnie trzymając się prawej strony przełęczy (lewa to nawis) mozolnie zbliżamy się do pierwszych skałek. Pokonywanie wiatru jest katorgą, –10 staje się –30. Świta, a tu dopiero 6200. Jesteśmy wyczerpani. Dalsze katowanie się nie ma sensu, zresztą i tak nie mamy sił. Rozbijamy namiocik na malutkiej, wystawionej na wiatr platforemce.
Około południa, wraz ze słońcem, pojawia się nowa porcja motywacji. Godzinka ubierania i zaczynamy przepinać się po podniszczonych poręczówkach. Kluczymy po prawej stronie grani. Mijamy kolejną małą platforemkę i po męczących kilkudziesięciu metrach osiągamy wyraźne miejsce biwakowe. To 6400. Plątanina pozrywanych poręczówek, pordzewiałe puszki, kilka metrów żółtego lodu. Tablica pamiątkowa. Miejsca na 3 małe namiociki. Po prawej stronie mamy widok na piękne marmurowe żebro. Po lewej, w zasięgu dwóch kroków, dwu i pół (!) kilometrową lufę...
Przewracamy się na trzy-cztery w zbyt małym namiocie. Prószy z oszronionego od oddechów wnętrza. Wiatr trzęsie całością, regularnie wyrywając poły spod sporych kamieni. Mam wrażenie, że za chwilkę podrze się to w strzępy ... nie byłoby dobrze. Wyjście, na serwis, łączy się z nawianiem kolejnej łopaty śniegu. Zastanawiam się, po jaką cholerę znów wybrałem takie wakacje? W końcu jest 7 sierpnia. Pozostała, zahibernowana dwójka, leży bez słowa. Podejrzewam że myślą o tym samym. Zasypiam ze świadomością, że kolejny dzień będzie tym decydującym.

Otwieram oczy około ósmej. Jarecki z Przemkiem gotują. Ktoś telepie się na zewnątrz??? Słyszymy polskie „Chłopaki, mogę wejść na chwilkę?” To nie halucynacje, mamy gościa – Irek, poznany w dwójce katowiczanin, wpada na herbatkę, w drodze na szczyt. Podjadamy ciasteczka. Co kęs rozgrzewamy dłonie. Właśnie to ta czasochłonna czynność sprawia, że każda najprostsza rzecz urasta do rangi skomplikowanego przedsięwzięcia.
Z Jareckim, już w raczkach i uprzężach, czekamy na zewnątrz. Wieje dobre kilkadziesiąt na godzinę. Przemek wychyla się, niepewnie się prostuje i robi krok naprzód. Wystarczy mocniejszy podmuch by jak kłoda padł na ziemię. Nie jest dobrze. Z Jareckim wymieniamy się spojrzeniami, słyszę: „Nie idę”. Myślę: „Jak nie teraz to kiedy?”, piątka Przemka na drogę. Powodzenia.
Wiatr utrudnia poruszanie się, bardzo mocno chłodzi odsłonięte części twarzy - powinienem wchodzić w masce... Początek jest naprawdę ciężki, jednak mimo tych warunków i większej wysokości, mam wrażenie, że tempo jest lepsze od wczorajszego – pewnie kwestia noclegu, aklimatyzacji. Nie boli głowa, jest super. Spokojnie przepinam się z poręczy na poręcz. Wiem, że mam kupę czasu – psychicznie czuję się komfortowo. Rozbijając namiocik na 6400 skróciliśmy drogę. To dzięki temu marginesowi bezpieczeństwa mam okazję delektować się samotnością solowego wspinania.
Idę w chmurach i widok na to, co poniżej, zdarza się rzadko. Te kilkusekundowe, niesamowite widokówki wyznaczają miejsce przerw – robię kilkanaście zdjęć... nie wiem, że smary migawki zamarzły, że wyjdzie jedno, a dwa inne będą naświetlone tylko do połowy.
Co kilka chwil, gdzieś wyżej, widzę Irka. Po raz ostatni, gdy pokonuje skalną ściankę na 6800. Trudności to jakieś słabe cztery, bądź co bądź to jednak prawie pion – i tutaj, chyba pierwszy i ostatni raz zastanawiam się nad sekwencją ruchów.

Na śnieżnej, wyprowadzającej na szczyt grani mam już nie to samo tempo. Łapię oddech co pięć kroków. Próba przyśpieszenia kończy się dłuższym odpoczynkiem. Spotykam schodzącego Irka. Udało mu się. Gratulacje. Do szczytu zostało około 40 minut - to jakieś 50m różnicy wysokości. Czuję że dam radę, wejdę, nie ma bata.
Po kwadransie przypominają mi się nasze sprośne żarty, ze spersonifikowanym Khanem w roli głównej. Teraz myślę „proszę...”. Ślady wyprowadzają na wypłaszczenie. Jest tutaj trochę sporych kamieni, zaspy śniegu. Wieje bardzo, bardzo mocno. Wkoło mleko. Nie idę, słaniam się - nieźle to musi wyglądać dla postronnego obserwatora. Głowa nie boli, ale rozrzedzone powietrze i wiatr sprawiają, że co kilka kroków klękam, tak łatwiej odpocząć. „Gdzie jest ten ... trójnóg”. Po kilku minutach: Jest! Strzelam parę fotek. Kilka tygodni później okaże się, że spośród wszystkich zrobionych podczas ataku, tylko jedna będzie udana.
Monotonia zejścia. Wychodzi słońce. Asekuruję się improwizowanym przyrządem zjazdowym (HMS + czekanik). Spotykam Jareckiego, wyruszył dwie godziny po mnie. Super, czasu ma aż nadto, a warunki są już znacznie lepsze. Wymieniamy się informacjami - do szczytu zostało mu około godzinki. Przemek zrezygnował.
Docieram do namiociku. Gospodarz wita mnie przed progiem. Mamy sąsiadów. Dwóch Rosjan chce atakować kolejnego dnia. Śpią w malutkiej szturmowej Salewie. Po godzince wraca Jarecki. Niezły czas... Wchodząc na szczyt miał widok na las Tienszańskich kolosów. Dostał najpiękniejszą z nagród i ją docenił – nie pozostało nam nic innego - wysłuchaliśmy opowieści o łzach szczęścia.

Po nocy bez zmrużenia oka przywitało nas załamanie pogody. Widoczność na kilkanaście metrów, mocny wiatr. Przypomina mi się, co ktoś powiedział, tak, tu zawsze wieje. Nie zanosi się na to, ale mam nadzieję, że powtórzy się utarty schemat, czyli pogoda od 14. Rosjanie nie są chyba tego zdania – zwijają się.
Zgodnie z planami zwijamy się i my. Startuję kilka chwil przed chłopakami. Nie wiem, że u Przemka pojawią się zaburzenia koordynacji – objawy choroby wysokościowej. Na całe szczęście delikatne. Znaczy to tyle, że nie będzie schodził o własnych siłach. Asekuracja Jarka okaże się niezbędna, na szczęście tylko w momentach przepinania się pomiędzy poręczówkami.

Na przełęczy idę w całkowitym mleku. Z powodu kompletnego braku punktów odniesienia tracę poczucie odległości. Czuję się jak zawieszony w przestrzeni. Nie mam pojęcia, gdzie należy zacząć schodzić, by trafić do jamek. Postanawiam trawersować. W pewnym momencie, na kilka sekund, w chwili przejaśnienia zauważam las kijków – to miejsce koncentracji jamek. Po wejściu do naszej nie ma ani śladu. Dopadało 50cm... godzina z łopatką i zaczynam gotowanie. Termos herbatki jest gotowy akurat na przyjście chłopaków. Wkrótce wpada Irek. Właśnie dla takich chwil warto...

Schodzę z Irkiem do dwójki, ostatnie spojrzenia na przełęcz, na błyszczący się w promieniach zachodzącego słońca szczyt Khana. Jeszcze długo nie będzie docierać, że zdobyłem tegoroczny szczyt marzeń.
Coraz wyraźniej odczuwam kilkudniowy wysiłek, a w obozie czeka mnie kolejna sesja z łopatką. No, namiot odzyskany, w każdym razie na tyle, by można było wcisnąć się pomiędzy ścianę a depozyt zostawiony przez resztę ekipy – „Co się z nimi dzieje... może dojdą jutro?” Z tymi wątpliwościami zapadam w mocny i co ważniejsze – naturalny - sen.
Kolejnego ranka odkuwamy namiocik. Poły pokryte są wielkimi kawałami lodu. Obficie rzucam mięsem - sikanie, co prawda na zewnątrz, ale bez wystawiania stóp poza namiot, nie było najlepszym pomysłem. Dobija nas depozyt reszty - postanowiliśmy zabrać wszystko i teraz każdy z naszej trójki ma grubo ponad 30kg.
Bardzo, bardzo czujnie schodzimy na dół. W kilku miejscach przecinamy świeże lawiniska. Przemek przewraca się co chwila - to choroba wysokościowa, wyczerpanie, daje o sobie znać. Musimy nieźle wyglądać – czesi, mieszkańcy jedynki, patrzą z podziwem - kilkunastodniowy zarost, odmrożony policzek, zgarbiony chód i wielkie, ciężkie wory.
Jest tu nasz namiocik? Z kolejnym depozytem??? „Co to... jest, gdzie oni są!?” Robimy kilkugodzinny odpoczynek. Podjadamy specjały i nagle, w betach znajduję list od Arka...
Czytam na głos – co jeszcze wzmacnia powagę chwili. Wszystko powoli się wyjaśnia. Dowiadujemy się, że Ignacemu zachorowały oczy, że Zyga z Lipą są już na dole - wrócili śmigłem. Wyczerpanie, brak motywacji? Czytam dalej. Okazuje się, że podejściowy kuluar, po kilkudniowych opadach śniegu przez kilka kolejnych nocy był nie do przejścia. W czasie którejś próby przedostania się na górę Arek, ostatni zmotywowany, dostał się wraz z kilkoma innymi mieszkańcami Base Campu pod lawinkę. Odratowanie się jest już tematem oddzielnej historii.
Czuję, jak opada ze mnie wielodniowe psychiczne napięcie. Dociera fakt, że to jest ten moment, który zostanie w pamięci na zawsze. Nie w momencie zdobycia góry, ale teraz, w tej chwili odprężenia, doinformowania, kończy się decydujący etap całej „gry”. Mam wrażenie, że list, który czytam, jest epilogiem górskiej, tej najbardziej oczekiwanej części naszego wyjazdu.

październik 2003

Wojtek Ryczer

Uczestnicy wyprawy używali namiotu Komodo Plus


Namiot Komodo Plus



POBIERZ KATALOG